[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niego spojrzenia, oczy jej były teraz mroczne i lśniące niczym ślepia jakiejś drapie\nej bestii.
Czuł chłód wyciekający z niej jak płynny tlen. Chłód, który pamiętają wszyscy, którzy
kiedykolwiek zetknęli się z diabłem, chłód, który wszystko obraca w zmarzniętą powłokę.
- Siedem pytań Abrahela jest jego i tylko jego - powiedziała cicho i szybko Andrea. - A
teraz idzcie ju\ i nie pokazujcie mi się więcej, rozumiecie?
Henry poło\ył dłoń na ramieniu Andrei. Zwróciła ku niej z wolna głowę, lecz nie
uczyniła nic, by ją zepchnąć.
- Andrea - powiedział. - Wiem wszystko o twoim śnie tej nocy. Wiem, co cię spotkało.
Przybyłem ci pomóc.
Spojrzała znów na niego.
- Wiesz... jak mo\esz wiedzieć?
Henry uśmiechnął się. Dość jeszcze zostało w jego ciele energii, by ją ogrzać,
rozproszyć chłód niedorostka Yaomauitla. Diabeł mógł się dobrać do jej sennej osobowości,
lecz nie ogarnął jeszcze jej ziemskiego ciała, chrześcijańskiej duszy.
- Trudno to wyjaśnić - powiedział, wcią\ się uśmiechając. - W ka\dym razie rozumiem
naturę tego, co się stało i mogę ci pomóc.
- Kłamiesz - powiedziała. - Zwariowałeś.
- Pamiętasz Maroko? Zaplecze sklepu?
Andrea zamarła. Złapała dłoń Henry'ego i zrzuciła ją ze swego ramienia jak coś
martwego. Henry widział, jak walczą w niej dwie przeciwstawne siły, przewracając się w
za\artej bójce. Jej niezdecydowanie było katastrofalne. Odwróciła się i zaczęła odchodzić,
potem znów się cofnęła.
- Nie mo\esz... To niemo\liwe...
Wówczas jednak pojawił się nadchodzący od strony laboratorium Andrei porucznik
Salvador Ortega. Był dziś ubrany w zielono\ółtą sportową marynarkę i zielone spodnie. Całość
uzupełniał dobrany krawat. Podszedł do Andrei i nie zauwa\ając jej poruszenia, wziął ją pod
ramię.
- Zaczynam być zazdrosny, pani doktor. Mieliśmy zająć się tymi testami z patologii. A
co znajduję? Jest pani tutaj i ucina sobie pogawędki z eks-mał\onkiem.
Andrea znów zamarła i wycofała ramię. Po raz pierwszy Salvador zauwa\ył, ze coś jest
nie tak.
- Doktor Caulfield? - powtórzył. Ale Andrea odeszła ju\ ku swojemu laboratorium,
zostawiając go z Henrym, Gilem i własnym zakłopotaniem.
- Co ja takiego zrobiłem? - spytał Henry'ego.
- To nie ty - usłyszał.
- No to co jej zrobiłeś? Wszystko było w porządku, gdy przyszła rano. A proszę
spojrzeć na nią teraz.
- Salvador - powiedział Henry. - Bardzo bym chciał, \ebyś chocia\ raz w swej karierze
zaczął myśleć. Chcę, byś uwierzył, \e to stworzenie, które tu macie, wywarło ju\ powa\ny
wpływ na umysł mojej byłej \ony. Je\eli go nie zniszczycie, będzie mogło nawet ją zabić.
Salvador spojrzał w stronę laboratorium.
- Czy masz na to jakiś dowód, Henry?
- O jakich dowodach myślisz?
- O konkretnych, Henry. Coś czarno na białym, co mógłbym pokazać szefowi
detektywów.
- Wiesz, \e to niemo\liwe.
Salvador zło\ył ręce ciasno na piersi i rzucił Henry'emu i Gilowi krótki, zrezygnowany
uśmiech.
- John Belli te\ tam jest. Dopracowujemy szczegóły sprawozdania sądowego, starając
się wynalezć jakieś wyjaśnienie pojawienia się tego stwora, które usatysfakcjonowałoby opinię
publiczną, a przede wszystkim nas.
- Błagam cię, Salvador, zabijcie to coś przed mrokiem. Słyszysz? Błagam cię. W
przeciwnym razie Andrea z pewnością umrze.
- On mówi prawdę, poruczniku - dodał Gil.
- Wierzę wam. Rozumiecie to? Ja wam wierzę. Nie wiem dlaczego, lecz wierzę. Muszę
jednak coś mieć, nie mogę nic zrobić bez dowodu. Mam związane ręce.
Henry przeczesał dłonią włosy.
- To twoje ostatnie słowo?
- Przykro mi, ale tak, to jest moje ostatnie słowo. Nie mam wyboru.
- Dobrze - powiedział Henry i ujął ramię Gila. - Chodzmy, Gil. Mamy coś jeszcze do
zrobienia.
Salvador patrzył za nimi, gdy wychodzili.
- Przykro mi, rozumiecie to? - zawołał jeszcze, gdy dochodzili do obrotowych drzwi.
Henry nie odezwał się, przytaknął jedynie ruchem głowy i wyszli obaj na słońce.
- Co teraz robimy? - spytał Gil.
- Na razie nic. Przynajmniej jeśli chodzi o tego diabła tutaj. - Sprawdził godzinę. - Chcę
jednak tu wrócić, nim zamkną drzwi o szóstej. Zajmiemy się tym stworem w nocy. Nic innego
nam nie zostało.
- Chcesz włamać się do laboratorium?
- Jeśli będę musiał.
- No dobrze. Będę z tobą. Mo\e mi odbija, ale pójdę z tobą.
- Jedzmy teraz na Prospect Street. Znasz ten mały sklepik z muszelkami nad zatoczką?
Chcę tam z kimś porozmawiać.
Wsiedli do mustanga bez otwierania drzwi. Gil wyjechał ostro z parkingu i skierował
wóz na Torrey Pines Road. Poranek był pogodny, dwoje nastolatków puszczało japońskie
latawce. Oba miały długie, skręcające się w korkociągi ogony, które trzepotały na wietrze.
Niemo\liwe do rozszyfrowania przesłanie orientalnego spokoju i równowagi ducha.
Henry znalazł w La Jolla Shellerie tego, kogo szukał. Mę\czyzna wieszał rzędy muszli
o ró\nych konchach, chodząc z nimi pod markizą sklepiku. Obrotowy stela\ z pocztówkami
kołysał się i kręcił na wietrze, zgrzytając lekko. Mę\czyzna był szczupły i smukły, z perkatym
nosem, małymi szparkami oczu i karkiem, który miał tyle linii zmarszczek, ile harmonia
zakładek. Nosił pasiastą, rybacką koszulkę i zdefasonowaną czapeczkę klubu jachtowego.
- Witaj, Laurence - powiedział Henry wysiadając z mustanga.
- Witaj, Henry - usłyszał odpowiedz, jakby spotykali się tak co rano. Mę\czyzna nie
przerywał zaginania drutów wokół muszli.
- Jak interesy?
- Jako tako. W czwartek była tu wycieczka z Episkopatu, sprzedałem im trochę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  • © 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates