[ Pobierz całość w formacie PDF ]

94
- Co mam mu powiedzieć? On ma rację. Albo cały banan, albo nie dostajesz banana
wcale.
- Zwariowałeś - rzekł Garraty bez wielkiego przekonania. Był zgrzany, bardzo zmęczony i
w oczach czuł ćmienie zapowiadające ból głowy. Może tak zaczyna się udar słoneczny,
pomyślał. Zaraz upadnę, zasnę i obudzę się martwy.
- Jasne - powiedział McVries. - Wszyscyśmy zwariowali, inaczej by nas tu nie było.
Chcemy umrzeć, Ray. Czy nie dotarło to jeszcze do twojego walniętego zakutego łba?
Popatrz na Olsona. Trupia czaszka na kiju. On chce umrzeć. Nie możesz zaprzeczyć.
Drugie miejsce? Już na samą myśl, że jeden z nas musi przeżyć, zostanie wyrolowany z
tego, co najbardziej pragnie, robi mi się niedobrze.
- Nie znam się na tej całej pieprzonej psychohistorii - powiedział w końcu Pearson. - Ja
tylko nie mogę znieść myśli, że ten drugi ma być załatwiony.
Garraty wybuchnął śmiechem.
- Jesteście szajbnięci - orzekł. McVries też się roześmiał.
- Teraz zaczynasz rozumować po mojemu. Poopalaj się jeszcze trochę, podduś sobie
jeszcze trochę mózg i zrobimy z ciebie żarliwego wyznawcę naszej wiary.
Wielki Marsz trwał dalej.
Wydawało się, że słońce usadowiło się wygodnie na dachu świata. Rtęć sięgnęła
dwudziestu sześciu stopni (jeden z chłopaków miał kieszonkowy termometr) i
dwadzieścia siedem było w jej zasięgu przez kilka wrzących minut. Dwadzieścia siedem,
pomyślał Garraty. Dwadzieścia siedem. Wcale nie tak dużo. W czerwcu bywa dziesięć
stopni więcej. Dwadzieścia siedem. Właściwa temperatura, żeby siedzieć za domem,
pod wiązem, i jeść sałatkę z kurczaka. Dwadzieścia siedem. Idealna pogoda na
szczupaka w najbliższym zakolu rzeki, o Jezu, to by było cudnie. Woda ciepła na
wierzchu, ale przy stopach chłodna i czujesz, jak prąd ciągnie cię trochę, a przy skałkach
są pijawki, ale jak nie jesteś cipcią, po prostuje odrywasz. Cudowna woda, opływa ci
skórę, włosy, krocze... Rozpalone ciało zadygotało na tę myśl. Dwadzieścia siedem. W
sam raz, żeby wskoczyć w kąpielówki i położyć się na płóciennym hamaku za domem, z
dobrą książką w ręku. A może trochę podrzemać. Raz wciągnął na hamak Jan i leżeli
razem, kołysząc się i całując, aż kutas naparł mu na podbrzusze jak długi rozpalony
kamień. Chyba jej to nie przeszkadzało. Dwadzieścia siedem. Panie Boże na motorze,
dwadzieścia siedem.
Dwadzieścia siedem. Dwadzieścia siedem, dwadzieścia siedem, dwadzieścia siedem.
Zgiń, przepadnij, maro.
- W życiu nie było mi tak gorąco - oznajmił Scramm przez zatkany nos. Jego szeroka
twarz była czerwona, ociekała potem. Zdjął koszulę i obnażył owłosiony tors. Pot lał się z
niego jak strumyczki podczas wiosennych roztopów.
- Lepiej włóż z powrotem koszulę - doradzał mu Baker.
- Kiedy słońce zacznie zachodzić, dostaniesz dreszczy. Wtedy wpakujesz się w kabałę.
- Co za cholerny upał - narzekał Scramm. - Ugotuję się.
- Będzie deszcz - dodał Baker. Przebiegł wzrokiem po pustym niebie. - Musi spaść.
- Nic, cholera, nie musi - powiedział Collie Parker. -Jeszcze nie widziałem takiego
popieprzonego stanu.
95
- Jak ci się nie podoba, to czemu nie wrócisz do domu? -spytał Garraty i głupawo
zachichotał.
- W dupę się pocałuj.
Garraty zapanował nad pragnieniem i wypił tylko trochę wody. Wolał uniknąć skurczów
żołądka. To byłaby prosta droga do wypadnięcia z konkurencji na dobre. Miał już kiedyś
skurcze po wypiciu wody i raz mu wystarczy. Pomagał najbliższym sąsiadom, Elwellom,
przy układania siana na stryszku stodoły. W stodole było nieznośnie gorąco, a oni,
ustawieni w szereg, wrzucali na górę wielkie trzydziestopię-ciokilogramowe bale. Garraty
popełnił błąd taktyczny, pijąc trzy pełne chochle lodowato zimnej wody przyniesionej
przez panią Elwell. Nagle poczuł zapierający ból w piersiach, w brzuchu i głowie, osunął
się na rozwalony bal i spadł jak worek ze stryszku na przyczepę. Pan Elwell trzymał go
wpół swoimi pobliznionymi od pracy rękami, podczas gdy on rzygał, osłabiony bólem i
wstydem. Posłano go do domu, chłopca, który zawalił swój pierwszy egzamin na
mężczyznę, pokłutego sianem na ramionach i z sieczką we włosach. Szedł do domu i
słońce prażyło go w spieczony kark.
Zadygotał konwulsyjnie i natychmiast dostał z gorąca gęsiej skórki. Głowa pulsowała
bólem, zbierało mu się na wymioty... jak łatwo byłoby przestać walczyć...
Obejrzał się na Olsona. Był obok. Język mu sczerniał. Twarz miał brudną. Oczy ślepca.
Nie jestem jak on. Dobry Boże, nie jak on. Proszę, nie chcę wysiąść jak Olson.
- To nas przygnie - prorokował posępnie Baker. - Nie dociągniemy do New Hampshire.
Mogę się założyć.
- Dwa lata temu padała marznąca mżawka - przypomniał Abraham. - Tamci dociągnęli do
granicy stanu. Czterech z nich.
- No, ale upał to co innego - powiedział Jensen. - Kiedy jest zimno, możesz przyspieszyć
i się rozgrzać. Kiedy jest upał, możesz iść wolniej... i zapakują cię do lodówki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  • © 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates