[ Pobierz całość w formacie PDF ]

żywego, gdyby ktoś im zarzucił, że ten pionierski zamysł nie wyszedł bynajmniej od
Watkinsa, że był po prostu podchwyceniem projektu profesora Alfreda Wegenera, który już
przed paru laty rozpoczął w Niemczech żmudne przygotowania do założenia stacji
meteorologicznej w sercu lądolodu Grenlandii, określonym w nauce duńskim terminem
Inlandsis. Równocześnie profesor postanowił uruchomić dwie stacje badawcze, Est Point i
West Point, na wschodnim i zachodnim wybrzeżu, żeby w ten sposób otrzymać pełny
klimatyczny przekrój nie zbadanej wyspy.
Pod obrzękłymi od bezsenności powiekami Courtaulda jawiły się w pamięci zapomniane
obrazy.
...Póki choćby iskra życia tlić w nim będzie, nie zapomni tego pierwszego mozolnego
wejścia po prawie prostopadłej stromiznie lodowca strzegącego wrót wnętrza Grenlandii. Nie
wystarczyło wprzężenie czternastu mocnych psów, które po równinie ciągnęły niczym smoki.
Tutaj z całych sił wczepiały się pazurami w gładkie zbocze i ześlizgiwały bezradnie, jakby
rozwarta przepaść pod łapami wciągała je w dół, wsysała. Sami musieli nałożyć na siebie
uprząż i na czworakach, obok zwierząt, razem z nimi ciągnąć w górę sanie.
Przemarsz dwustu dwudziestu pięciu kilometrów w oślepiającym blasku nie
zachodzącego słońca, pod bladym wypełzłym niebem wymiecionym i chmur, zapisał mu się
w pamięci męką walki z przeładowanymi saniami. Przewracały się ustawicznie, zapada
ły w jamy, stawały dęba przed każdą przeszkodą, nieustannie zawadzały o zastrugi, które
niczym kamienny las wyrastały na szlaku.
Zmęczenie rosło wraz z wysokością. Nie sposób było złapać oddechu, każdy krok
wymagał najwyższego wysiłku, każdy niemal ruch. Serce waliło w piersi, usta z trudem
łapały przemrożone powietrze, w uszach szumiało. Gdy aneroid wskazał wreszcie wysokość
dwu tysięcy siedmiuset metrów nad poziomem morza, Wat- kins zatrzymał karawanę
pojazdów. To miejsce, odległe o pięćset kilometrów na południe od stacji Wegenera, wybrał
na założenie Ice Cap  angielskiej placówki badawczej.
Okrągły namiot o podwójnych ścianach służył jako baza. Wyjście z niego prowadziło
przez otwór w podłodze i sześciometrowy tunel. Od tego tunelu Anglicy wyryli w śniegu
dwa krótkie przejścia do dwu pomocniczych igloo. Pracowali z radością, z uniesieniem, nie
czuli zmęczenia. Nie przeszkadzał im mróz ani wicher niosący od bieguna tumany śniegu,
ani dławiąca oddech wysokość. Wszystko wydawało się tu dziecinnie łatwe. Ten i ów bronił
się nawet przed uczuciem zawodu.
Czyż mogli przewidzieć, że ta łatwizna jest pozorna, zdradliwa?
Powrót z Ice Cap do bazy nadbrzeżnej, gdzie czekał zakotwiczony staitętk ekspedycji,
Quest, wydawał się uczestnikom wypoczynkowym spacerem. Bo czyż można inaczej
określić forsowny marsz trwający zaledwie dwanaście dni? Wszystkich rozpierało uczucie
radości. Zwyciężyli.
Pierwsza para obserwatorów pozostała w Ice Cap na przeciąg dziesięciu tygodni. Gino
Watkins polecił, żeby w tym czasie obudowali szczelnie namiot płytami śniegu na wzór
eskimoskiego igloo. Następne zmiany ludzi miały partiami dowozić żywność dla
zimowników. Plan wydawał się prosty i logiczny w założeniu. Młodzi ludzie zapomnieli
jednak, że nie oni, że nie człowiek rządzi na tym dziwnym odludnym płaskowyżu polarnym,
a odwieczna gospodyni, Arktyka, że to ona narzuca wszystkiemu i wszystkim swe
bezwzględne, bezlitosne prawa, że niweczy wszelki ludzki zamysł. Zapomnieli, że lądolód
wznoszący się ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza i rozciągający się w jednym
kierunku na dwa tysiące kilometrów, w drugim na tysiąc dwieście, zna
tylko dwie pory roku, że nie ma tu roślin, które zakwitają wiosną, a więdną jesienią, że
lądolód nie zna pór przejściowych.
Tych pamiętnych dni śnieżna, wietrzna i mrozna zima uderzyła znienaoka niczym sztorm
na pełnym oceanie.
Do stacji Ice Cap dwukrotnie jeszcze docierały ekipy, nie zdołały jednak dowiezć
przeznaczonych na noc polarną zapasów. Pod koniec pazdziernika z bazy nadbrzeżnej znów
wyruszył wielki konwój pojazdów. Załadowano na sanie kilkumiesięczny zapas żywności,
instrumenty naukowe, radiostację, wszystko, co potrzebne było do życia dla trzech
zimowników. Ale droga okazałą się ciężka i pełna niespodzianek.
Psy pierwsze dały sygnał, że nadchodzi coś groznego, czego człowiek, zapatrzony w
barometr i w to przetarte, ogołocone z chmur niebo, nie potrafił przewidzieć. Wypoczęte,
odkarmione ciągnęły mimo to niechętnie, przy lada okazji przystawały, zbijały się trwożliwie
w gromadę, to znów oporne przywierały do śniegu. Nic nie było w stanie ich poderwać do
marszu. Ani krzyk, ani razy bicza.
Wichura buchnęła niespodziewanie. Nadciągnęła z lodowego płaskowyżu, przetoczyła się
ponad karawaną, śnieżną ścianą oddzieliła ją od świata. Zadymka gwiżdżąc, zawodząc
ciągnęła za sobą nagłą falę siarczystego mrozu. Czterdzieści stopni, czterdzieści pięć,
pięćdziesiąt...
Po piętnastu niełatwych dniach walki z zamiecią karawana zdołała przejść zaledwie
dwadzieścia dwa kilometry. %7łółwie tempo marszu groziło katastrofą. Z sań zwalono ciężkie
akumulatory, całą aparaturę radiostacji, wiatrak z prądnicą i część skrzyń z żywnością.
Czterech ludzi, wśród nich radiotelegrafista, który miał zimować, zawróciło do bazy
nadbrzeżnej. Reszta po pięciu tygodniach dotarła do Ice Cap w początkach grudnia.
Marsz był morderczy. W każdym miejscu na świecie, jeśli człowiek jest u kresu sił, może
zatrzymać się, odpocząć. Tu na lądo- lodzie Grenlandii podczas pięćdziesięciostopniowego
mrozu odpoczynek równałby się wyrokowi śmierci. Jeżeli ktoś nieostrożny zgubi rękawice,
palce mu od razu bieleją, jeżeli potknie się, upadnie na tej wysokości, niewiele czasu
potrzeba, żeby ciało zdrętwiało z zimna. Na domiar złego mróz działa niczym narkotyk,
otumania, otępia, tłumi instynkt życia, odbiera chęć do walki, budzi nieprzeparte pragnienie
odpoczynku.
Karawana osiągnęła Ice Cap w chwili gdy dwaj obserwatorzy, nie mogąc doczekać się
zmiany, zdecydowali się już na powrót do bazy nadbrzeżnej. Na marsz szaleńczy, bez
żywności, bez psów, bez jakiejkolwiek pomocy.
Pospieszny przegląd wyrwanego sztormowi prowiantu karawany odkrył straszną prawdę
 nie wystarczy go nawet dla dwu zimowników na okres trzymiesięczny.
 Jednego nie można zostawiać pośrodku lądolodu, sprzeciwiam się!  oświadczył
kategorycznie doktor.
Zaskoczeni w pierwszej chwili katastrofalną wiadomością, wszyscy bez wyjątku
przyznali mu rację. Gdy ochłonęli, któryś z nich nieopatrznie, z goryczą zaprawioną
zazdrością wspomniał profesora Wegenera i jego wyprawę. Rozpętała się burza.
 Czy mamy być gorsi od Niemców? Każdy z nich ma już dobrze po czterdziestce, my
prawie dwukrotnie mniej I
 Ich stacja z pewnością będzie pracować. Głównym celem naszej wyprawy były
obserwacje zimowe, te pierwsze w dziejach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  • © 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates