[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wszelako - powtórzył - między nami bywa...
Istotnie, każdy mógł łatwo poznać, że rozmaicie pomiędzy nimi bywało. Takich chatek nędznych i
nagich, jak Aadysiowa, znajdowało się niewiele, ale i pomiędzy zamożniejszymi znać było różnice
dostatku i pomyślności. Znać było, że ziemia, ta jedyna podstawa, na której stały te zagrody, ulegała
tu licznym i nierównym działom; że od dawna, może od wieków, pokolenia i rodziny kroiły pomiędzy
sobą ten chleb dla nich święty i najdroższy; że w tę przepaść zieleni i kwiatów spływała obfita rosa nie
tylko potu, ale i łez. Tylko drzewa odwieczne szerokimi swymi gałęzmi otulały zarówno dostatek i
nędzę, a przyroda, miłosierna czy obojętna, zarzucała na wszystko welon rajskiej poezji.
Nagle Anzelm opuścił okolicę i z drogi, która w tym miejscu szybko w dół spadać zaczęła, skręcił w
stronę, w której płynął niewidzialny stąd jeszcze Niemen. Było to tak, jakby z powierzchni ziemi oblanej
światłem i ciepłem słonecznym weszli w ocieniony i chłodny korytarz. Roztworzył się przed nimi parów
tak długi, że końca jego najbystrzejsze oko dosięgnąć nie mogło, a tak głęboki, że dwie jego ściany
podnosiły się nad nim jak wysokie góry. Zrazu ściany te miały pozór nagich, piaszczystych skał, przez
niewiadome siły przyrody pogiętych w niezliczone garby i jamy, śród których gdzieniegdzie wyrastał
krzak jałowcu albo cienka sośninka pochylała się nad przepaścią. Powoli przecież żółte ich tło usiewać
zaczynała roślinność coraz obfitsza, aż wybuchały one morzem zieloności wszelkich odcieni, usianej
kwiatami wszelkich barw. Jak okiem sięgnąć, naprzód i ku górze, po stromych spadzistościach i
łagodnych stokach, rosły tam olszynowe i brzozowe gaje, jasne i przezroczyste nad nieprzeniknioną
gęstwiną berberysów, ożyn, dzikich porzeczek, kwitnących głogów, wilczyn osypanych purpurowymi
gronami jagód, kaliny śnieżnymi kwiaty jak wielkimi płatami śniegu bielejącej, które za podścielisko
swe miały całe lasy krzaczystej lucerny, ogromnych pokrzyw, ostrą woń wyziewających piołunów,
wysokich i gwiazdzistych rumianków i słoneczników polnych, dzikiego chmielu plączącego się z
mnóstwem nierozwikłanych i nigdzie, zda się, początku ani końca nie mających wiklin. Wszystko to ze
stron obu i z wielkiej wysokości ogromną i w różne kształty wzdymającą się falą spadało aż ku dołowi.
U samego szczytu światło słoneczne przeciągało po tej gęstwinie szeroki pas złoty, w którym delikatne
olchy zdawały się drżeć z rozkoszy i biała kora srebrniała na brzozach, Ale niżej słoneczny ten pas bladł
i przygasał, aż znikał zupełnie, a w głębie parowu zsuwały się stopniowo chłodne i wilgocią napojone
cienie. W głębi, na dnie, sunął kręty, puszysty szlak łąki. On to zdradzał tajemnicę przyrody i wieków;
opowiadał, że tym czymś nieznanym i dawnym, co w tym miejscu ziemię na tę ogromną szczelinę
rozłamało, było gwałtowne ramię wielkiej rzeki. Kiedyś, kiedyś uderzyło ono o ląd i przedarło w nim
sobie łożysko, którego wody zniknęły od dawna, ale które dotąd jeszcze wilgocią przejęte zabarwiało tę
łąkę zielonością wiecznie majową i bajeczny nieledwie rozrost dawało roślinnym tłumom wyściełającym
te wysokie góry. Jednak łagodne i wdzięczne zakręty łąki zwężały się coraz, aż ustąpiły miejsca wąskiej
rozpadlinie, a ścieżki w głąb parowu prowadzące zaczęły piąć się po stokach gór; to nagie, skaliste,
ostrymi rozpęknięciami poprzerywane i kolczystą wikliną zjeżone, to zielone i tajemniczo pod
sklepieniami liściastej zarośli przepadające. W rozpadlinie czuć było zbliżanie się do miejsc mokrych i
żywymi wodami przejętych. Leżały tam wielkie, wilgotną pleśnią obrosłe kamienie, błękitnymi kępami
kwitły niezapominajki, szeroko rozpościerała się leszczyna, a pod miękką pościelą, którą tworzyły
trójzębne łotocie i okrągły podbiał, toczył się cichy, ledwie słyszalny szmer. Wtem coś zawarczało i
zadzwoniło na kształt gotującego się kipiątku. Była to krynica, której kryształowa szyba przebłyskiwała
pod sklepistym pokryciem leszczyny i cienką nić strumienia rzucała pomiędzy gęste łotocie i
czerwonawe kamienie. W gęstwinę leszczyn uplątane, wysoko tam kwitły błękitne cykorie, śniegiem
bielały puszyste kity kotuszników, krzaczysty, liliowy dzięgiel z groniastych koron swych rozlewał
mocną woń heliotropu. I jakby w tym miejscu natura prawo głosu dawała tylko srebrnej strunie
wodnej, cisza panowała tu nieskazitelna. Ptaki mieszkały u szczytów tych ścian wysokich, wśród
jasnych olszyn i brzóz, ale w tej głębi nie było ich prawie. Krynica warczała, strumień dzwonił i czasem
w berberysowym czy wilczynowym krzaku dało się słyszeć frunięcie skrzydeł lub od strumienia
przyleciał rzezwy powiew i z cichym szelestem strącił z głogowej gałęzi liście dzikiej róży.
Justyna pomiędzy leszczyną stanęła i naprzód pochylona patrzała przez chwilę na utopioną w liściach i
kwiatach krynicę. Za nią przystanął Anzelm i z brodą opartą na dłoni przesuwał wzrok dokoła. Cierpiące
jego oczy były teraz bardzo pogodne; z żartobliwym uśmiechem wymówił zwolna:
Luby wietrzyk trawę pieści,
Strumyk mruczy, liść szeleści...
Było to niewyrazne echo przynoszące mu z odległej młodości urywek na wpół zapomnianego wiersza.
Zaraz przecież zaczął iść dalej, a raczej wspinać się, na górę, po naturalnie wyżłobionych, korzeniami
drzew i wrosłymi w ziemię kamieniami najeżonych wschodach. Szedł powoli, z przygarbionymi plecami
i z widoczną trudnością, ale Jan, torując sobie drogę wśród gęstych krzewów, dopomagał mu do
przebycia miejsc najtrudniejszych. Dla wejścia na stromą górę nie potrzebował on wschodów. Wysoka i
kształtna jego postać kołysała się w obie strony, jakby w wesołym i triumfującym poczuciu swej siły.
Czasem znikał zupełnie w wysokiej zarośli lub ukazywała się z niej tylko głowa jego, małą czapką
ocieniona i ramię w białym rękawie, troskliwie wyciągające się ku staremu. W pamięci Justyny błysnęło
wspomnienie. Widziała już tych dwóch ludzi w ten sam sposób wstępujących na wysoki brzeg Niemna;
wtedy jeden z nich przystawał czasem i twarzą zwracał się ku otwartemu oknu w którym ona stała. Ale
to przypomnienie błyskawicą tylko przemknęło jej przez głowę; zatrzymała się i z ciekawością patrzała
dokoła siebie.
Znajdowali się w miejscu o kilka stóp zaledwie oddalonym od szczytu góry, na łagodnym skłonie, który
tworzył małą, nieco spadzistą równinę. Trzeba było tylko trochę wzrok podnieść , aby zobaczyć
ruchomą frędzlę zboża rosnącego nad samym brzegiem parowu, U końca cienistej i w nierówne
wschody powyszczerbianej alei, którą wspięli się aż tutaj, leżał olbrzymi kamień, pełen wgłębień i
wypukłości, za siedzenia służyć mogących, miejscami siwym i brunatnym mchem obrosły, a miejscami
zwieńczony gibkimi gałęzmi ożyn i rozchodników. Kilka cienkich sosen, z szerokimi u góry koronami, i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  • © 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates