[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jednak ją ominął. Na prawo stała gęsta kępa krzewów, doczołgałem się do niej,
wpełzłem do środka, upadłem na twarz i natychmiast zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, niemal tego pożałowałem. Bolał mnie każdy centymetr
ciała i byłem ciężko chory. Leżałem tak bez ruchu przez długie godziny, na wpół
przytomny, aż wreszcie z najwyższym trudem dowlokłem się do rzeki, żeby się
napić wody. Potem wróciłem do krzaków i znów zasnąłem.
Byłem nadal cały obolały, gdy wróciła mi przytomność, ale już trochę sil-
niejszy. Poszedłem do rzeki i z powrotem, a potem z pomocą lodowatego Atutu
przekonałem się, że Bleys żyje.
 Gdzie jesteś?  spytał, gdy nawiązałem kontakt.
 Sam nie wiem  odparłem.  Cieszę się, że w ogóle jeszcze jestem.
Chyba gdzieś w pobliżu morza. Słyszę w oddali fale i rozpoznaję zapach.
 Jesteś nad rzeką?
 Tak.
 Na którym brzegu?
 Na lewym, patrząc w stronę morza. Północnym.
 Zostań tam i nie ruszaj się z miejsca. Wyślę kogoś po ciebie. Zbieram nasze
rozrzucone siły. Mam już ponad dwa tysiące żołnierzy i z każdą chwilą ta liczba
się powiększa. Julian zostawił nas na razie w spokoju.
 Dobrze  powiedziałem i zostałem w miejscu, ułożywszy się do snu.
Usłyszałem jakiś ruch w krzakach i usiadłem zaniepokojony. Rozsunąłem pa-
procie i wyjrzałem. Były to trzy czerwone wielkoludy.
Poprawiłem rynsztunek, wygładziłem ubranie, przeczesałem ręką włosy, sta-
nąłem wyprostowany, choć miałem nieco miękkie kolana, odetchnąłem parę razy
głęboko i wyszedłem.
 Jestem tutaj  oznajmiłem.
102
Dwaj z nich aż podskoczyli na dzwięk mojego głosu wyjmując błyskawicznie
broń, ale szybko się zreflektowali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do
obozu, który był odległy o jakieś dwie mile. Przeszedłem ten dystans o własnych
siłach. Bleys powitał mnie słowami:
 Jest nas już ponad trzy tysiące.  Pózniej wezwał lekarza wojskowego,
oddając mnie ponownie w jego ręce.
Tej nocy  która minęła spokojnie  i następnego dnia wróciła reszta na-
szych żołnierzy. Było nas teraz jakieś pięć tysięcy. Z daleka widzieliśmy Amber.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Do południa zrobiliśmy piętnaście mil. Masze-
rowaliśmy wzdłuż plaży i nigdzie nie było widać ani śladu Juliana.
Oparzenia bolały mnie coraz mniej. Udo miałem już wygojone, ale ręka i ra-
mię wciąż mocno dawały mi się we znaki.
Maszerowaliśmy przed siebie i wkrótce od Amberu dzieliło nas już tylko
czterdzieści mil. Pogoda była łaskawa, a las na lewo zamienił się w wymarłą,
czarną pustynię. Ogień zniszczył całą roślinność w dolinie i przynajmniej to jed-
no obróciło się teraz na naszą korzyść.
Ani Julian, ani nikt inny nie mógł zastawić na nas pułapki  na odległość mili
wszystko widać było jak na dłoni. Przed zachodem słońca przeszliśmy dalszych
dziesięć mil, a potem rozbiliśmy obóz na plaży.
Nazajutrz uprzytomniłem sobie, że wkrótce ma się odbyć koronacja Eryka,
i przypomniałem to Bleysowi. Straciliśmy prawie rachubę czasu i teraz zrozumie-
liśmy, że zostało nam już tylko parę dni.
Do południa wiedliśmy żołnierzy szybkim marszem, a potem stanęliśmy na
odpoczynek. Byliśmy dwadzieścia pięć mil od podnóża Kolviru. O zmroku ta od-
ległość zmalała do dziesięciu mil. I szliśmy dalej. Maszerowaliśmy do północy
i dopiero wtedy rozbiliśmy obóz. Tego dnia poczułem, że wracają mi siły. Spró-
bowałem zrobić mieczem parę cięć i wyszło to nie najgorzej. Nazajutrz miałem
się jeszcze lepiej.
Maszerowaliśmy, aż doszliśmy do stóp Kolviru, gdzie spotkały nas połączone
siły Juliana i Caine a, którego flota przedzierzgnęła się teraz w piechotę.
Bleys zagrzewał żołnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod Chan-
cellorsville, i pobiliśmy ich.
Zostało nam trzy tysiące ludzi, kiedy skończyliśmy rozprawiać się z prze-
ciwnikiem. Julian oczywiście uciekł. Ale zwyciężyliśmy. Tej nocy było wielkie
święto. Zwyciężyliśmy.
Niemniej gnębiły mnie coraz poważniejsze obawy i podzieliłem się nimi
z Bleysem. Trzy tysiące ludzi przeciwko Kolvirowi. Ja straciłem flotę, a Bleys
dziewięćdziesiąt osiem procent swojej piechoty. Nie było powodów do uciechy.
I wcale mi się to nie podobało.
Ale nazajutrz zaczęliśmy podejście. Kamienne schodki mieściły tylko dwóch
mężczyzn idących ramię w ramię, a wyżej jeszcze się zwężały, zmuszając nas do
103
wchodzenia w pojedynczym szeregu. Wspięliśmy się sto metrów, potem dwieście,
trzysta. Wtem uderzył w nas sztorm od morza i smagani bezlitośnie, przywarliśmy
ciasno do skał. Lecz mimo to straciliśmy kilkuset ludzi.
Podczas dalszej wspinaczki spadł na nas ulewny deszcz. Droga robiła się coraz
bardziej stroma, coraz bardziej śliska. Na mniej więcej jednej czwartej wysokości
Kolviru zderzyliśmy się ze schodzącą z góry zbrojną kolumną. Pierwsze szeregi
zwarły się z naszą strażą przednią i dwóch mężczyzn padło. Zdobyliśmy jeszcze
dwa stopnie i padł następny trup.
I tak to się toczyło przez przeszło godzinę, podczas której zdołaliśmy jednak
wdrapać się na jedną trzecią wysokości, mimo przerzedzającego się szeregu. Mie-
liśmy szczęście, że nasi czerwonoskórzy wojownicy byli silniejsi od ludzi Eryka.
Co chwilę dawał się słyszeć szczęk broni, krzyk i znoszono w dół kolejną ofiarę.
Czasem był to któryś z naszych olbrzymów lub porośniętych futrem karzełków,
ale częściej żołnierze w barwach Eryka.
Weszliśmy do połowy góry, walcząc o każdy stopień. Wiedzieliśmy, że na
szczycie czekają na nas szerokie schody, których te prowadzące do Rebmy były
zaledwie odbiciem. Zawiodą nas one do Wielkiego Auku, który stanowi wschod-
nie wejście do Amberu.
Nasza straż przednia liczyła teraz może pięćdziesiąt osób. Potem czterdzieści,
trzydzieści, dwadzieścia, tuzin. . .
Byliśmy już na dwóch trzecich wysokości, stopnie szły zygzakiem w górę po
ścianie Kolviru. Wschodnie schody są rzadko używane. Stanowią niemal deko-
rację. Początkowo mieliśmy w planie przeciąć spaloną obecnie dolinę, okrążyć
górę wspinając się zachodnim szlakiem i wejść do Amberu od tyłu. Przez po-
żar i działania Juliana ten projekt upadł. Nigdy nie zdołalibyśmy pokonać góry,
jednocześnie ją okrążając. Mieliśmy do wyboru frontalny atak albo nic. Ale nie
zanosiło się na nic. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  • © 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates