[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ców zatrzymało się i patrzyło na niego.
Jak długo to trwało, sam nie czuł. Nagle zbudził go jakiś głos, mówiący wpół po włosku, a
wpół po lombardzku:
32
 A co ci to, dziecko?
Podniósł twarz na te słowa i spojrzawszy skoczył z okrzykiem zdziwienia:
 Wy tutaj?!...
Przed nim stał ów wieśniak, Lombardczyk, z którym się zaprzyjaznił przepływając morze.
Ale i stary wieśniak niemniej był od chłopca zdziwiony. Marek wszakże w nagłym pod-
nieceniu nie dał mu nawet czasu na pytania, tylko sam zaczął opowiadać pośpiesznie wszyst-
ko, co go od owego czasu spotkało.
 A teraz  kończył  nie mam już pieniędzy i trzeba mi koniecznie na drogę zarobić.
Zmiłujcie się, znajdzcie mi jaką robotę, żebym mógł uciułać kilka lirów! Każdą robotę chęt-
nie podejmę... Mogę nosić pakunki, mogę zamiatać ulicę, mogę biegać za posyłkami, mogę
także na wsi pracować. Niechbym czarnym suchym chlebem żył, bylebym mógł jak najprę-
dzej jechać i odnalezć już raz moją matkę!
Więc się ulitujcie nade mną i znajdzcie mi jaką robotę! Na miłość boską, znajdzcie, bo już
nie wytrzymam dłużej!...
 Diaski! Diaski!  powtarzał wieśniak patrząc dokoła i drapiąc się w brodę.  Co za
awantura!... Robota!... Aatwo powiedzieć: robota! Ale skąd ją wziąć? Posłuchaj no... A nie
dałoby się zebrać jakich trzydziestu lirów, tak pomiędzy naszymi?... Przecie tu tylu naszych
jest!
Chłopiec spojrzał na niego z odbłyskiem nadziei w oku.
 Pójdz no ze mną!  rzekł wieśniak po nowym namyśle.
 Gdzie?  zapytał chłopczyna schylając się po torbę.
 Jak mówię pójdz, to pójdz!
I zaraz ruszył z miejsca.
Marek szedł za nim. Tak przeszli razem duży kawał ulicy w zupełnym milczeniu. Naresz-
cie zatrzymał się wieśniak przed oberżą, na której szyldzie była gwiazda, a pod nią napis:
 Jutrzenka Włoch , wsadził głowę przez drzwi i cofnąwszy ją zaraz, obrócił się do chłopca i
rzekł wesoło:
 W dobrą chwilę my przyszli! Chodz!
I weszli do izby. W izbie było kilka stołów, a przy stołach siedziało dużo ludzi pijąc i roz-
prawiając głośno. Stary Lombardczyk zbliżył się do pierwszego stołu z brzegu, a po sposobie,
jakim powitał sześciu siedzących przy nim gości, zaraz można było poznać, że tylko co, przed
niedawną chwilą, należał do ich kompanii. Goście mieli twarze czerwone i brząkali szklan-
kami śmiejąc się i krzycząc razem.
 Towarzysze!  rzekł wieśniak bez żadnego wstępu, stojąc i trzymając Marka za rękę. 
Oto jest biedny chłopak, nasz rodak, który przybył z Genui do Buenos Aires szukając matki.
Tam jej nie znalazł, bo jest aż w Kordowie. Zabrali go na barkę do Rosario. Płynął trzy dni i
cztery noce z paroma słowami polecającymi. Przedstawił kartkę, wykrzywili gębę na niego.
Nie ma ani grosza. Jest sam i nikogo nie zna. Chłopak pełen serca. Pomyśleć tylko: z Genui
do Rosario!... Dalej, towarzysze! Nie trzasnęlibyście też tak kieszenią, żeby miał za co bilet
kupić do Kordowy i matkę odszukać? Bo jakże! Mamy go tak jak psa zostawić na ulicy?...
 Nigdy w świecie, na Boga!... Nigdy się to po nas nie pokaże!  krzyczeli wszyscy razem,
tłukąc w stół pięściami.  Rodak nasz przecie!... Chodz no tu, mały! My jesteśmy emigranci!
Patrzcie, jaki bęben ładny!
 Dalej, towarzysze, na stół miedziaki!
 A to zuch! Sam przez takie morze!...
 Dzielny chłopak! Napijże się, rodaku!
 Nie może inaczej być, tylko cię wyprawim do matki! I już jeden klepał go po ramieniu,
już drugi uszczypnął go w policzek, już trzeci odejmował mu torbę. Inni emigranci zaczęli się
też zbliżać od stołów swoich powstawszy.
33
Historia chłopca obleciała w mig oberżę całą; z sąsiedniej stancji przyszło kilku Argentyń-
ców i mniej niż w dziesięć minut stary Lombardczyk, który nadstawiał kapelusza, miał już w
nim czterdzieści dwa liry.
 Widziałeś  rzekł wtedy zwracając się do chłopca  jak to wszystko galopem w Ameryce
idzie?
 Pij, zuchu!  zawołał któryś z gości podając Markowi szklankę wina.  Za zdrowie two-
jej matki!
Wszyscy podnieśli szklanki, zaczęli się trącać, a Marek powtarzał:
 Za zdrowie... mojej...  A wtem radosne jakieś łkanie tak mu ścisnęło gardło, że postawił
szklankę na stole i rzucił się na szyję staremu.
*
Nazajutrz rano, o pierwszym dnia brzasku, mały podróżny był już w drodze do Kordowy,
ufny, wesoły i pełen najlepszych przeczuć. Ale nie ma takiej wesołości, która by się długo
ostała wobec posępnych widoków natury. Dzień był pochmurny, szary, pociąg, prawie że
pusty, przebiegał olbrzymią równinę pozbawioną wszelkich śladów pomieszkali ludzkich.
Marek siedział sam w niezmiernie długim wagonie, podobnym do tych, którymi przewożą
rannych. Patrzył na prawo, patrzył na lewo, ale i na prawo, i na lewo była głucha pustka, na
której to tu, to tam sterczały drobne karłowate drzewa, pnie potworne, gałęzie powykręcane w
nigdy nie widzianych kształtach, jak gdyby z gniewu i z przerażenia przyjęły tę dziwaczną [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  • © 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates