[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Hemingway zatrzymał samochód i zaciągnął hamulec. Sięgnął przede mną i otworzył
drzwi.
- No, cieszę się, że cię poznałem, koleś. Ale nie wracaj. W każdym razie niesłużbowo.
Wysiadaj.
- Mam stąd wracać piechotą?
- Prędzej - powiedział ten z tylnego siedzenia.
- Owszem, stąd wracasz piechotą, koleś. Czy to ci odpowiada?
- Owszem, będę miał czas przemyśleć to i owo. Na przykład wy nie jesteście gliny z
Los Angeles. Ale jeden z was to glina, a może i obaj. Powiedziałbym, że jesteście gliny z Bay
City. Zastanawiam się, dlaczego znalezliście się poza swoim terenem.
- Czy nie będzie ci tego trudno dowieść, koleś?
- Dobranoc, Hemingway.
Nie odpowiedział. %7ładen z nich się nie odezwał. Zacząłem wysiadać, postawiłem nogę
na stopniu i pochyliłem się, jeszcze trochę oszołomiony.
Mężczyzna na tylnym siedzeniu wykonał jakiś błyskawiczny ruch, który raczej
wyczułem, niż zobaczyłem. Pod stopami otworzyło mi się jezioro ciemności, dużo, dużo
czarniejsze niż najczarniejsza noc. Wpadłem w nie. Nie miało dna.
ROZDZIAA DWUDZIESTY PITY
Pokój był pełen dymu.
Dym wisiał w powietrzu pionowo, z góry na dół, cienkimi smugami, jak zasłona z
małych przezroczystych paciorków. Dwa okna w głębi pokoju wydawały się otwarte, ale dym
się nie poruszał. Pierwszy raz w życiu widziałem ten pokój. W oknach miał kraty.
Byłem otępiały i bezmyślny. Czułem się tak, jakbym spał od roku. Tylko ten dym mi
przeszkadzał. Leżałem na wznak i myślałem o nim. Po długim czasie zaczerpnąłem
powietrza. Zraniło mi płuca.
- Pożar! - wrzasnąłem.
To mnie rozśmieszyło. Nie wiedziałem, co w tym śmiesznego, ale wybuchnąłem
śmiechem. Leżałem na łóżku i śmiałem się. Nie podobało mi się brzmienie własnego
śmiechu. Brzmiał jak śmiech wariata.
- Wystarczył ten jeden krzyk. Na zewnątrz gwałtownie załomotały kroki, ktoś z
trzaskiem wbił klucz w zamek i pchnął drzwi na oścież. Boczkiem wskoczył zza nich jakiś
facet. Zamknął drzwi za sobą. Prawą ręką sięgnął do biodra.
Był niski, tęgi, w białym kitlu, z dziwnymi oczami, czarnymi i bez głębi. Powieki w
zewnętrznych kącikach schodziły się szarymi fałdami.
Odwróciłem głowę na poduszce i ziewnąłem.
- Tego razu nie licz, kochasiu. Wyrwało mi się - powiedziałem.
Stał wykrzywiony, z ręką w połowie drogi do prawego biodra. Zielonkawa złośliwa
twarz, czarne oczy bez głębi, szarobiała skóra i nos jak pusta skorupa.
- Może za mało miałeś kaftana bezpieczeństwa - zadrwił.
- Czuję się wspaniale, kochasiu. Po prostu świetnie.
Uciąłem sobie porządną drzemkę. Chyba coś mi się przyśniło. Gdzie ja jestem?
- Na swoim miejscu.
- To miejsce mi się dosyć podoba. Mili ludzie, miła atmosfera. Chyba znowu się
zdrzemnę chwilkę.
- Radzę ci - warknął.
Wyszedł. Drzwi się zamknęły. Szczęknął klucz. Stopy zachrzęściły i ucichły w
niewiadomym.
Wcale nie pomógł na ten dym, który nadal wisiał pośrodku pokoju przez całą
szerokość. Jak zasłona. Nie rozrzedził się, nie uniósł, nie drgnął. W pokoju nie brakło
powietrza, czułem je na twarzy. Ale dym go nie czuł. Była to szara pajęczyna utkana przez
tysiące pająków. Dziwiłem się, jak też się im udało zapędzić te pająki do współpracy.
Piżama z bawełnianej flaneli. Z takich, jakich używa się w Szpitalu Stanowym. Prosta,
ani jednego ściegu ponad konieczne. Szorstki surowy materiał. Kołnierz ocierał mi szyję.
Wciąż mnie bolała. Zacząłem sobie coś przypominać. Podniosłem rękę i pomacałem mięśnie
szyi. Wciąż obolałe. Tylko jeden Indianin, stary. Tak jest, Hemingway. Więc zachciało ci się
być detektywem? Dobrze zarabiać? Po dziewięciu łatwych lekcjach. Znaczek do klapy na
koszt kursów. Za dodatkowe pięćdziesiąt centów wysyłamy kompletne wyposażenie.
Gardło miałem obolałe, ale palce nic na nim nie wymacały. Zupełnie jakbym zamiast
nich posługiwał się kiścią bananów. Przyjrzałem się im. Wyglądały jak palce. To na nic.
Palce wysyłamy za załączeniem. Musiały nadejść razem ze znaczkiem i wyposażeniem. I z
dyplomem.
Była noc. Zwiat za oknami był ciemny. Szklista porcelanowa czara zwieszała się z
sufitu na trzech miedzianych łańcuszkach. Zwiatło znajdowało się w czarze. Po brzegu miała
małe kolorowe wypukłości, na przemian pomarańczowe i niebieskie. Wlepiłem w nie wzrok.
Ten dym mnie zmęczył. Pod moim spojrzeniem zaczęły się otwierać jak maleńkie iluminatory
i z każdego wyskakiwały główki. Maleńkie główki, ale żywe, główki jak laleczki. Mężczyzna
w marynarskiej czapce, z nosem pijaka, i blondyna o puszystych włosach w filmowym
kapeluszu, a także szczupły mężczyzna w przekrzywionej muszce. Wyglądał jak kelner z
nadmorskiego kąpieliska. Otworzył usta i zakpił:
- %7łyczy pan sobie befsztyk krwisty czy średni, proszę pana?
Mocno zacisnąłem oczy, porządnie mrugnąłem, a kiedy otworzyłem je na nowo, była
to zwykła tandetna porcelanowa kula na trzech miedzianych łańcuszkach.
Ale dym wciąż wisiał w przewiewnym pokoju.
Znalazłem róg szorstkiego prześcieradła i wytarłem z twarzy pot drętwymi palcami,
które dostałem pocztą za zaliczeniem po dziewięciu lekcjach kursów korespondencyjnych,
połowa płatna z góry, skrzynka pocztowa dwa miliony czterysta sześćdziesiąt osiem tysięcy
dziewięćset dwadzieścia cztery, Cedar City, Iowa. Wariactwo. Kompletne wariactwo.
Usiadłem na łóżku, odczekałem chwilę i zdołałem dosięgnąć stopami podłogi. Stopy
miałem bose i czułem w nich mrowienie. Przybory do szycia na lewo, proszę pani. Agrafki na
prawo. Poczułem pod stopami podłogę. Wstałem. Za wysoko. Zgiąłem się wpół, gwałtownie
złapałem oddech, przytrzymałem się skraju łóżka, a głos, który jakby wydobył się spod łóżka,
powtarzał w kółko:
- ... jesteś w delirium... jesteś w delirium...
Zacząłem się przechadzać i zataczałem się jak pijany. Na lakierowanym stoliku
między dwoma zakratowanymi oknami stała butelka whisky. Miała miły wygląd. Zdaje się,
że była wypełniona do połowy. Ruszyłem w jej stronę. Mimo wszystko nie brak dobrych
ludzi na świecie. Można się zżymać nad porannym dziennikiem, kopać w kostki sąsiada w
kinie, być zgryzliwym i rozczarowanym i kpić z polityków, ale mimo wszystko nie brak na
świecie, dobrych ludzi. Wezcie tego faceta, który zostawił tu pół butelki whisky. Miał serce
nie mniejsze od pośladków Mae West.
Chwyciłem butelkę, objąłem ją drętwymi palcami i przyciągnąłem do ust, pocąc się,
jakbym dzwigał za jeden koniec most Złotych Wrót.
Ayknąłem sporo i łapczywie. Odstawiłem butelkę z powrotem z najwyższą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates