[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Muskatę wziąć.
Zdradzi mnie znowu dla Czecha lub Szlązaka, wolę go pod kluczem mieć.
Usłyszawszy to, Toporczykowie, którzy się zalecić pragnęli, a najlepiej Kraków znali, poczęli się
zaraz naradzać z sobą.
Aoktek, nie pytając więcej, grozby miotał i żale rozwodził.
Marcik sprzed konia nie odstępował, a w oczy panu patrzał, aby chwilę szczęśliwą pochwycić.
Wytrzymawszy nieco, odezwał się z wyliczaniem tych, co z nim przybywali, chwalił Pawła,
zalecał Hinczę, podnosił Niklasza.
Za każdym z tych nazwisk książę się rzucał i przerwał.
- Idzże ty mi precz z prośbami swymi - krzyknął - a chcesz z nimi, nie ze mną trzymać, ruszaj,
gdzie i oni!
Wszyscy jednego stryczka warci!
- Nie, Miłościwy Panie - rzekł śmiało Marcik - jesteś sprawiedliwym, będziesz nim!
- Zły jestem!
- zawrzał książę i umilkł nagle.
Nie było sposobu go rozbroić.
Ziemianie z tyłu stojący dawali znaki Marcikowi, aby go nie rozjątrzał bardziej niewczesnymi
prośbami.
Suła musiał odstąpić w końcu, siąść na koń i w bok zjechawszy, wrócić do oczekujących nań
mieszczan.
Patrzali nań błagająco, niespokojnie i poznali z lica, że nic im nie przyniósł dobrego.
- Nie zrobiłem nic dotąd - odezwał się do nich - ale pierwsze kotki za płotki, nie myślę poprzestać
na tym.
Pojedziemy za obozem, na oczy mu się nie nastręczając.
Strwożyli się posłowie krakowscy bardzo.
W milczeniu przygotowali się do ciągnienia i gdy wojsko i dwór pominęło ich, jak Marcik obliczył,
jechali w tyle za obozem.
Gdy nierychło potem stanęli na nocleg w lesie, bo Aoktek nigdy dworca i chat ani dla siebie, ani dla
ludzi swych nie szukał, nadbiegł pacholik od księcia po Marcika, aby się do niego stawił.
Obóz rozłożony był w dębinie, bez namiotów nawet i szałasów, gęsto strażami ostawiony, bo się
zdrady od Szlązaków lękano.
Mało kto nawet zrzucił całkiem zbroję, rzemyków tylko popuszczano i hełmy zdjęto ze skroni.
Kilka ognisk rozłożonych oświecało obozowisko to, któremu ziemianie dodawali świetności, bo się
wybrali okazale z domów, cześć panu czyniąc.
W prawdziwie królewskim też orszaku jechał Aokietek, nie nawykły do niego, a bogate rycerstwo
daleko świetniej niż on sam się stawiło.
Wśród postrojonych ziemian swoich on jeden miał starą, sczerniałą, wierną swą zbroję, noszącą na
sobie ślady włóczni i mieczów, które się o nią rozbiły, i ów płaszcz stary, na którym krew
nieprzyjaciół poprzysychała.
Powracał znowu do gniazda, zwycięzca, ale bez bitwy, smutny, jakby nie był pewnym, czy los go
raz jeszcze nie wygna.
Ziemianie patrzali nań z dala z poszanowaniem i obawą.
Straszny był a grozny.
Ciążyły na nim niepowodzenia lat wielu, walki od życia początku, gorycze wygnania, upokorzenia,
niedostatku.
Czoło się fałdowało troskami przeszłymi i przeczuciami przyszłości.
Już pół wieku miał za sobą wspomnień czarnych.
Zawołany Marcik stał przed nim.
Książę, dawszy mu chwilę czekać, rozpytywać jął o zamek, o obronę jego, o księżnę, jak te dni
trwogi przebyła.
Suła opowiadał, że Szlązacy prawie się o zdobywanie go nie kusili, że głodu wielkiego nie doznali,
bo z miasta ich posiłkowano tajemnie.
Uderzyło to księcia, spojrzał i nie rzekł nic.
Marcik korzystając z tego, że mu mówić było wolno, rozwodzić się zaczął nad Albertem i
sprawami jego, nad samowolą i tyranią, którą on gnębił mieszczan.
Dowodził mocno, że oprócz garści jego zauszników nikt w mieście nie lubił go, obawiali się
wszyscy, niektórzy jawnie się opierając, życia nie byli pewni.
Przy tej sposobności wymienił znowu tych, których prowadził z sobą, i innych wielu, jako łaski
pańskiej godnych.
Suła pogotowiu kazał być posłom, aby gdy Aoktka przygotuje, mógł mu ich do nóg przyprowadzić,
ale książę przekonać się nie dawał, groził i w gniewy wpadał.
- To psie gniazdo całe wytłuc potrzeba - mówił - jeżeli jeden winny ujdzie bezkarnie, ja nigdy
spokojnie, bezpiecznie na zamku nie będę mógł usiedzieć.
Wójta zażądają, co by jak ten panem był, i własnych rządów!
Nie, nie!
Ja z zamku nimi żelazną ręką rządzić będę, z mego ramienia wysadzę urzędników, co ich w kluby
wezmą.
Swobód im nie dam żadnych, zdradą je stracili.
Ziemianie, którzy kołem stali, potakując panu, miasto oskarżali.
Suła, wysłuchawszy tego, pokłonił się, wysunął i wrócił do mieszczan, mówiąc z westchnieniem: -
Nie pora jeszcze.
Nazajutrz rano, jak dzień, kapelan mszę odprawiał pod dębem, na darniowym, naprędce
wystawionym ołtarzu.
Pan, dwór i czeladz stali z odkrytymi głowy słuchając jej.
Msza się odprawiała cicho, pieśni nie było komu zanucić, a i w piersiach nie na pieśń się zbierało.
Już przeżegnał ksiądz i Aoktek odstąpić miał, gdy spostrzegł u nóg swych leżących kilku ludzi, z
głowami aż na ziemię pochylonymi.
Zbladł i cofając się zadrżał.
Twarzy ich nie widząc, przeczuł, kto byli; grozno okiem tocząc i szukając winowajcy, co ich tu
śmiał przyprowadzić.
Mieszczanie płacząc błagali litości.
Tuż ołtarz stał i krzyż na nim z Chrystusem.
Hincza Keczer pierwszy odważył się podnieść głowę.
- Miłościwy Panie!
W imię Chrystusowe, nie karz niewinnych za przestępstwo tych, co zawinili.
Ulituj się!
Ulituj dzieciom naszym!
Nic nie odpowiadając, książę głową potrząsnął, dał znak, aby szli precz.
Spodziewano się jakiegoś wyroku.
Stał niemy, spojrzał na krzyż i Chrystusa i zwrócił się, aby winowajców nie widzieć.
Jechali tedy za obozem, kryjąc się wśród niego, do Krakowa.
Męczeński to był pochód dla nich, bo słuchać musieli, jak się wszystka gawiedz zmawiała, iż z
miasta żywcem nikogo nie puści, co polskich słów czysto wymówić nie potrafi.
%7łartownisie dobierali już najtrudniejsze wyrazy, które Niemcy pod gardłem wymawiać będą
musieli.
Jeden chciał dawać na próbę soczewicę, drugi i trzcinę, i mielący młyn; i tak zawczasu zmawiali
się, jakby Niemców udręczyć mogli.
Cieszyła się gawiedz wojskowa i ciury, że im wolno będzie puścić sobie cugle i poswawolić
krwawo.
Ukazały się wieże kościołów i bram mury.
Aoktek, który jechał niemy, stanął.
- Nie tknę stopą miasta.
Na zamek wprost.
Zwrócił się do dowódców, poczynając wybierać tych do zajęcia Krakowa, co najmniej nad nim
okazywali litości.
Wskazał im miasto, jakby je na łup oddawał, a sam okrążając je, puścił się na Wawel przez Okolę.
Nazajutrz aż na zamek dochodziły jęki, płacz i krzyki nieszczęśliwych.
Książę siedział w izbach z żoną i dziećmi, nie pytając o nic, nie chcąc wiedzieć o niczym.
Rozkazy były wydane, miłosierdzia mieć nie chciał.
Głuchy tętent rozległ się w ulicach, konie wywlekały na wpół żywych zauszników i pomocników
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates