[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Holger uniósł nieco miecz.
No dobrze - powiedział. - Trawa.
Co?
Odpowiedz brzmi: trawa. Ale trawa nie ma kół!
- Och, skłamałem z tymi kołami - powiedział Holger.
Furia eksplodowała z Balamorga jednym, ogłuszającym rykiem. Ogromne cielsko runęło ku
rycerzowi. Holger odskoczył, starając się być jak najdalej od Alianory. Je\eli udałoby mu się
utrzymać olbrzyma w stanie furii i zamroczenia przez następne pięć minut, samemu pozostając
przy \yciu, to...
- Puci, puci, puci, nie złapiesz mnie!
Aapy Balamorga klasnęły, usiłując się na nim zamknąć. Holger z całej siły ciął mieczem,
odrąbując olbrzymowi czubek palca. Potem były skoki i uniki, cięcia i przysiady, szyderstwa
podtrzymujące furię i łapanie powietrza w nielicznych momentach wytchnienia.
Gdy dotknęły go pierwsze promienie słońca, Balamorg zawył. Holger nigdy jeszcze, w
niczyim głosie, nie słyszał takiej męki i przera\enia. Uciekał przed przewracającym się
cielskiem, wstrząśnięty intensywnością cierpienia, którego był przyczyną. Olbrzym runął na
ziemię tak cię\ko, \e podskoczyły pobliskie głazy. Wił się i przeobra\ał. Makabra. Potem
zamilkł. Promienie słońca padły na długi blok granitu o ledwie rozró\nialnych ludzkich
kształtach, ciągle obleczony w skóry.
Holger równie\ runął na ziemię, wcią\ słysząc to wycie.
Przyszedł do siebie z głową na kolanach Alianory. Jej włosy i jej łzy padały na jego twarz jak
potoki słonecznego światła.
Hugi podskakiwał wokół wielkiego głazu. !
- Złoto, złoto, złoto! - powtarzał. - Ka\den z wielkoludów sakwę nosi ze złotem. Szybko,
człowieku, odetnij ją i będziem bogatsi nad króle!
Holger wstał z pewnym trudem i podszedł do krasnoluda.
- Wolałabym nie - powiedziała Alianora. - Je\eli jednak uwa\asz, \e lepiej będzie, jeśli
wezmiemy jego bogactwa - a na pewno w drodze przyda nam się parę miedziaków - pozwól, \e
ja będę je niosła, \eby klątwa spadła tylko na mnie. Och, mój kochany!
Holger ruchem ręki kazał Hugiemu odejść na bok i pochylił się nad ściągniętą rzemieniem,
zrobioną ze zle wyprawionej skóry sakwą. Kilka monet ju\ z niej wypadło. Błyszczały na ziemi
jak miniaturowe słoneczka. Gdyby część tego skarbu, pomyślał, przeznaczyć na jakiś godny cel,
na przykład zbudowanie kaplicy Zwiętemu Jerzemu, pewnie resztę mo\na by było bezpiecznie
zatrzymać.
Co to za zapach? Nie smród skór, ale ten drugi, delikatny, jak po burzy pod czystym
porannym niebem... Ozon? Tak. Ale skąd?
- Bo\e! - krzyknął nagle. Poderwał się, chwycił Alianorę na ręce i pognał ku obozowisku. -
Hugi! Uciekaj stąd! Wynosimy się z tego miejsca! Nie dotykaj niczego, jeśli chcesz \yć!
W ciągu kilku minut spakowali się, wskoczyli na Papillona i pogalopowali w dół zachodniego
stoku. Dopiero kilka mil dalej Holger poczuł się na tyle bezpiecznie, \eby wstrzymać konia. Hugi
i Alianora natychmiast za\ądali wyjaśnień. Musiał ich zbyć jakąś niejasną historyjką o nagłej
wizji śmiertelnego niebezpieczeństwa, zesłanej mu przez świętych. Na szczęście jego pozycja w
grupie była na tyle ugruntowana, \e \adne z nich nie zaprotestowało.
Ale w jaki sposób miał im wytłumaczyć prawdę? Sam nie bardzo się orientował w fizyce
atomowej. Pamiętał jedynie to, czego na uczelni nauczył się o przeprowadzanych przez takich
ludzi jak Lawrence czy Rutheford eksperymentach nad przemianami pierwiastków. I o chorobach
popromiennych.
Opowieści o klątwie cią\ącej na złocie, które zostało zabrane pora\onym przez promienie
słoneczne olbrzymom były całkowicie prawdziwe. Podczas przemiany węgla w krzem musiał
powstawać radioaktywny izotop, a w tym przypadku w grę wchodziły tony materiału
wyjściowego.
Rozdział 13
Po południu wcią\ jeszcze zje\d\ali w dół, jakkolwiek ju\ wolniej i w spokojniejszej
atmosferze. Las, przez który jechali, głównie dębowo - bukowy z nielicznymi sosnami, nosił
wyrazne ślady obecności człowieka: pnie ściętych drzew, szkółki na polanach, wyskubane przez
pasące się zwierzęta poszycie, wreszcie rodzaj drogi, wijącej się ku miasteczku, do którego,
według Alianory, powinni dotrzeć jeszcze przed nocą. Holger drzemał w siodle, wyczerpany
spotkaniem z Balamorgiem, uśpiony powolną jazdą i śpiewem ptaków.
Minęli samotną zagrodę. Solidna, kryta strzechą chata z obrobionych pni i owczarnia
świadczyły o zamo\ności właściciela. Ale z komina nie unosił się dym, wszędzie panowała cisza
i bezruch. Jedynie kruk skakał po pustym podwórku, skrzecząc na nich szyderczo.
Hugi wskazał ście\kę.
- Widzę po śladach, \e kilka dni temu pognał swoje stado ku miastu - powiedział. - Dlaczego?
Promienie słońca, przedzierające się przez sklepienie z liści wydały się Holgerowi jakby
chłodniejsze, ni\ być powinny.
Wieczorem wyjechali na otwartą przestrzeń. Rozciągały się przed nimi pola dojrzewających
zbó\, niewątpliwie uprawiane przez mieszkańców osady. Słońce skryło się ju\ za lasem, który na
zachodzie czarną krechą podkreślał gasnący, czerwony poblask. Na wschodzie, ponad górami,
błyszczały pierwsze gwiazdy. Było jeszcze na tyle widno, \eby Holger mógł zauwa\yć około
milę przed nimi chmurę kurzu na drodze. Cmoknął na Papillona i ogier ruszy zmęczonym
kłusem. Alianora, zabawiająca się ściganiem nietoperzy, które wyleciały wraz z zachodem słońca
wylądowała za nim i przybrała z powrotem ludzką postać.
- Nie ma sensu niepokoić tych ludzi - powiedziała. - Wyraznie mają własne kłopoty, które im
napędzają strachu.
Wielki nos Hugiego wciągnął powietrze.
- Bydło i owce za mury zaganiają. Uch, jak tu cuchnie! Jeno jest w tym jakaś woń inna... pot
ostrzej śmierdzi kiej człek się boi... i coś jeszcze, ślad jakiś dziwaczny, nieludzki. - Przesunął się
w tył na łęku siodła, opierając plecy o pierś Holgera.
Stado było całkiem pokazne. Tu i ówdzie wylewało się z drogi, zbaczając na pola. Chłopcy i
psy, biegający wokół i zaganiający z powrotem zbłąkane sztuki, tratowali zbo\e, wydeptując w
nim własne ście\ki. Coś nadzwyczajnego musi ich zmuszać do takiego pośpiechu, pomyślał
Holger. Zciągnął wodze, gdy\ drogę zagrodziło im kilku uzbrojonych we włócznie wieśniaków.
Przez zapadający zmrok Holger zobaczył, \e byli to ludzie krępi, jasnoskórzy, brodaci i
długowłosi; ubrani w grube kaftany z surowej wełny i spodnie, okręcone rzemieniami od łapci.
Byli zbyt spokojni z natury, \eby wpadać w histerię, ale w głosach, które spytały o jego imię
słychać było niepokój i strach. - Sir Holger z Danii i dwoje przyjaciół - odpowiedział.
Wyjaśnienie skomplikowanej prawdy nie miało większego sensu. - Przybywamy w pokoju i
chcielibyśmy znalezć tu nocleg.
- `Olger? - Tęgi mę\czyzna w średnim wieku, który zdawał się być przywódcą tej grupy
opuścił włócznię i podrapał się w głowę. - Czy ja ju\ gdzieś nie słyszałem tego albo podobnego
imienia?
Pomruk przeszedł wśród mę\czyzn, ale \aden z nich nie znalazł natychmiastowej odpowiedzi,
a obowiązki wobec stada nie zostawiały czasu na głębsze zastanowienie.
- Ktokolwiek nosi mię, które słyszeliście, nie jest mną - powiedział Holger. - Jestem
przybyszem z daleka, tylko przeje\d\ającym przez te strony. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  • © 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates