[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gwardii faraona.
- Lykonie - rzekł Mefres - najwyższy dostojnik państwa chce przekonać się o zdolnościach, jakimi
obdarzyli cię bogowie...
Grek odepchnął misę z jedzeniem i począł mruczeć:
- Przeklęty dzień, w którym moje podeszwy dotknęły waszej ziemi!... Wolałbym pracować w kopalniach
i być bity kijami...
- Na to zawsze będzie czas - wtrącił surowo Herhor.
Grek umilkł i nagle zaczął drżeć zobaczywszy w ręce Mefresa kulkę z ciemnego kryształu. Pobladł,
spojrzenie zmętniało mu, na twarz wystąpił pot kroplisty. Jego oczy były utkwione w jeden punkt,
jakby przykute do kryształowej kuli.
- Już śpi - rzekł Mefres. - Nie dziwneż to?
- Jeżeli nie udaje.
- Uszczypnij go... ukłuj... nawet sparz... - mówił Mefres.
Herhor wydobył spod białej szaty sztylet i zamierzył się, jakby chcąc uderzyć Lykona między oczy. Ale
Grek nie poruszył się, nawet nie drgnęły mu powieki.
- Spojrzyj tu - mówił Mefres zbliżając do Lykona kryształ. - Czy widzisz tego, który porwał Kamę?...
Grek zerwał się z krzesła, z zaciśniętymi pięściami i śliną na ustach.
- Puśćcie mnie!... - wołał chrapliwym głosem. - Puśćcie mnie, abym napił się jego krwi...
- Gdzież on jest teraz! - pytał Mefres.
- W pałacyku, w stronie ogrodu najbliższej rzeki... Jest z nim piękna kobieta... - szeptał Lykon.
- Nazywa się Hebron i jest żoną Tutmozisa - podpowiedział Herhor. - Przyznaj, Mefresie - dodał - że
ażeby o tym wiedzieć, nie trzeba podwójnego wzroku...
Mefres zaciął wąskie usta.
- Jeżeli to nie przekonywa waszej dostojności, pokażę coś lepszego - odparł. - Lykonie, znajdz teraz
zdrajcę, który szuka drogi do skarbca Labiryntu...
Zpiący Grek usilniej wpatrzył się w kryształ i po chwili odpowiedział:
- Widzę go... Jest odziany w płachtę żebraka...
- Gdzie on jest?...
- Leży na dziedzińcu oberży, ostatniej przed Labiryntem... Z rana będzie tam...
- Jak on wygląda?...
- Ma rudą brodę i włosy... - odpowiedział Lykon.
- A co?... - spytał Mefres Herhora.
- Wasza dostojność masz dobrą policję - rzekł Herhor.
- Ale za to dozorcy Labiryntu zle go pilnują! - mówił gniewnie Mefres. - Jeszcze dziś w nocy pojadę tam
z Lykonem, aby ostrzec miejscowych kapłanów... Lecz gdy uda mi się ocalić skarb bogów, wasza
dostojność pozwolisz, że ja zostanę jego dozorcą...
- Jak wasza dostojność chcesz - odparł Herhor obojętnie. A w sercu swym dodał:
"Nareszcie pobożny Mefres zaczyna pokazywać zęby i pazury... Sam pragnie zostać - tylko - dozorcą
Labiryntu, a swego wychowańca Lykona zrobić - tylko - faraonem!...
Zaprawdę, że dla nasycenia chciwości moich pomocników bogowie musieliby stworzyć dziesięć
Egiptów..."
Gdy obaj dostojnicy opuścili podziemia, Herhor, wśród nocy, piechotą wrócił do świątyni Izydy, gdzie
miał mieszkanie, a Mefres kazał przygotować parę konnych lektyk. Do jednej młodzi kapłani włożyli
śpiącego Lykona w worku na głowie, do drugiej arcykapłan wsiadł sam i, otoczony garstką jezdzców,
tęgim kłusem pojechał do Fayum.
W nocy z czternastego na piętnasty Paofi arcykapłan Samentu, stosownie do obietnicy danej faraonowi,
wszedł, sobie tylko znanym korytarzem, do Labiryntu. Miał w rękach pęk pochodni, z których jedna
paliła się, a na plecach niewielki koszyk z przyborami.
Samentu bardzo łatwo przechodził z sali do sali, z korytarza na korytarz, jednym dotknięciem usuwając
kamienne tafle w kolumnach i ścianach, gdzie były drzwi ukryte. Niekiedy wahał się, lecz wówczas
odczytywał tajemnicze znaki na ścianach i porównywał je ze znakami na paciorkach, które miał na szyi.
Po półgodzinnej podróży znalazł się w skarbcu, skąd usunąwszy tafle w podłodze dostał się do sali
leżącej pod spodem. Sala była niska, lecz obszerna, a jej sufit opierał się na mnóstwie
przysadkowatych kolumn.
Samentu położył koszyk i zapaliwszy dwie pochodnie przy ich świetle zaczął odczytywać napisy ścienne.
"Mimo podłej postaci - mówił jeden napis - jestem prawdziwy syn bogów, gdyż gniew mój jest
straszny.
Na dworze zamieniam się w słup ognia i czynię błyskawicę. Zamknięty, jestem grzmotem i
zniszczeniem, i nie ma budowli, która oparłaby się mojej potędze.
Ułagodzić mnie może tylko święta woda, która odbiera mi moc. Ale gniew mój tak dobrze rodzi się z
płomienia, jak i z najmniejszej iskry.
Wobec mnie wszystko skręca się i upada. Jestem jak Tyfon, który obala najwyższe drzewo i podnosi
kamienie."
"Słowem, każda świątynia ma swoją tajemnicę, której inne nie znają!..." - rzekł do siebie Samentu.
Otworzył jedną kolumnę i wydobył z niej duży garnczek. Garnczek miał pokrywę przylepioną woskiem
tudzież otwór, przez który przechodził długi i cienki sznurek, nie wiadomo gdzie kończący się wewnątrz
kolumny.
Samentu odciął kawałek sznurka, przytknął go do pochodni i spostrzegł, że sznur spala się bardzo
prędko, wydając syczenie.
Teraz ostrożnie zdjął nożem pokrywę i zobaczył wewnątrz garnka niby piasek i kamyki popielatej
barwy. Wydobył parę kamyków i odszedłszy na bok przytknął pochodnię. W jednej chwili buchnął duży
płomień i kamyki znikły zostawiając po sobie gęsty dym i przykry zapach.
Samentu wyjął znowu trochę popielatego piasku, wysypał na posadzkę, umieścił wśród niego kawałek
sznura który znalazł przy garnku, i - wszystko to nakrył ciężkim kamieniem. Potem zbliżył pochodnię,
sznur zatlił się i po chwili - kamień wśród płomieni podskoczył do góry.
- Mam już tego syna bogów!... - rzekł z uśmiechem Samentu. - Skarbiec nie zapadnie się...
Zaczął chodzić od kolumny do kolumny, otwierać tafle i z wnętrza wydobywać ukryte garnki. Przy
każdym był sznur, który Samentu przecinał, a garnki odstawiał na bok...
- No - mówił kapłan - jego świątobliwość mógłby darować mi połowę tych skarbów, a przynajmniej...
syna mego zrobić nomarchą!... I z pewnością zrobi, gdyż jest to wspaniałomyślny władca... Mnie zaś
należy się co najmniej świątynia Amona w Tebach...
Zabezpieczywszy w ten sposób salę dolną, Samentu wrócił do skarbca, a stamtąd wszedł do sali górnej.
Tam również były napisy na ścianach, liczne kolumny, a w nich garnki zaopatrzone w sznury i
napełnione kamykami, które przy zetknięciu się z ogniem wybuchały.
Samentu poprzecinał sznury, powydobywał garnki z wnętrza kolumn i - szczyptę popielatego piasku
zawiązał w gałganek.
Potem zmęczony usiadł. Wypaliło mu się sześć pochodni; noc musiała się już zbliżać ku końcowi.
"Nigdy bym nie przypuszczał - mówił do siebie - że tutejsi kapłani mają tak dziwny materiał?... Przecie
można by rozwalać nim asyryjskie fortece!... No, my także nie wszystko ogłaszamy naszym uczniom..."
Strudzony począł marzyć. Teraz był pewny, że zajmie najwyższe stanowisko w państwie, potężniejsze
od tego, jakie zajmował Herhor.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 Nie chcę już więcej kochać, cierpieć, czekać ani wierzyć w rzeczy, których nie potwierdza życie. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates